To, że po Niemczech i Francji jeździ się na rowerze nadzwyczaj komfortowo, a trasy są bardzo atrakcyjne, wiemy już od dawna. Mamy za sobą kilka takich rowerowych wypraw, które zresztą opisywaliśmy w Rowertourze. Tym razem za cel obraliśmy Mozelę, rzekę o długości 545 km, lewy dopływ Renu, która ma swoje źródła w Wogezach, a płynie przez Francję, Luksemburg i Niemcy. Więc że przejedziemy rowerem wzdłuż Renu i Mozeli nie było od początku takie oczywiste.
Pierwotny plan zakładał, że pociągiem dojedziemy do Miluzy, zaczepimy o Alzację, a po dotarciu do źródeł Mozeli rozpoczniemy swoją właściwą trasę wzdłuż rzeki aż do jej ujścia w Koblencji i stąd, już z nurtem Renu, dojedziemy do Kolonii.
Na to wszystko mieliśmy pełne dwa tygodnie. I pewnie ta perspektywa rowerowych wczasów ziściłaby się jako czas rozkosznego rowerowego leniuchowania, gdyby nie podszepty jakiegoś rogatego, niemieckiego biesa, który powtarzał: „Pociąg? Po co pociąg? Cały dzień w podróży! Macie przecież rowery!” No tak, właściwie racja! Wzdłuż Renu wiedzie jeden z najbardziej znanych szlaków rowerowych. „Troszkę” dołóżmy, przyciśnijmy, będziemy wstawać o godzinę wcześniej, pojedziemy odrobinę szybciej i tak w ogóle to świetny pomysł. Z Koblencji do Koblencji, najpierw w górę Renu w stronę Miluzy, a dalej jak wyżej. I już. W dodatku między Renem a źródłami Mozeli jest zaledwie 50 km. Długość obu rzek na naszej trasie to ponad 1000 km. No, ładnie! Na rowerze będzie trochę więcej. Świetnie! To sobie pojeździmy! A tak poważnie, to naprawdę niezwykle interesująca propozycja, choćby ze względu na różnorodność trasy, możliwa do zrealizowania zarówno w całości jak i w częściach, o czym niżej.
Rowerem wzdłuż Renu czyli u podnóża nadreńskich zamków
W Niemczech jesteśmy na rowerach po raz trzeci, wcześniej przejechaliśmy trasy rowerowe wzdłuż Dunaju i Łaby. Punktem startu ma być Koblencja (Koblenz), gdzie w sobotę wieczorem 10 sierpnia we trójkę docieramy samochodem z rowerami na dachu. Data bardzo istotna, bo odbywa się tu akurat jedna z największych letnich imprez – „Ren w płomieniach”, trzydniowe święto fajerwerków i muzyki. Jest już po godzinie 20.00, wszędzie tłumy ludzi przed rozpoczynającymi się pokazami światła, a my wbijamy się do samego centrum, gdzie przy Deutsches Eck znajduje się camping. Biuro obsługi już zamknięte, o załatwieniu noclegu nie ma co marzyć, na kolejnym campingu komplet, a jeszcze jeden, gdzie wreszcie rozbijamy namioty, jest już tak oddalony od Koblencji, że płomieni nad Renem nie mamy szczęścia obejrzeć. Cóż, należało to przewidzieć! Pozostaje tylko żałować.
Naszą wyprawę rozpoczynamy kolejnego dnia w punkcie symbolicznym. Właściwe miejsce startu to właśnie Deutsches Eck, czyli Niemiecki Róg – narożnik, który tworzą Ren i wpływająca do niego Mozela. Wokół mierzącego 37 metrów wysokości pomnika niemieckiego cesarza Wilhelma I tłumy nie mniejsze niż poprzedniego dnia. Jedziemy, a raczej pchamy nasze ciężkie, obładowane sakwami rowery nabrzeżem Renu, mijając kolejne rozstawione tu sceny muzyczne. I naprawdę nie możemy się doczekać, kiedy wreszcie zatłoczony deptak zamienimy na ścieżkę rowerową.
Rheinradweg za Koblencją wiedzie przez tereny bardzo zurbanizowane, ale równocześnie nadzwyczaj malownicze. To jeden z najpopularniejszych rejonów turystycznych w Niemczech. Szlak prowadzi tuż przy rzece, dzięki czemu jest płasko i wygodnie, ale też nieco hałaśliwie od znajdującej się obok ruchliwej drogi. Dolina Renu jest tu głęboko wcięta, a na zboczach rozsiadły się romantyczne zamki i zameczki, wśród nich mijamy ten najbardziej wyjątkowy – Pfalzgrafenstein, wybudowany na wysepce na środku Renu. Rzeka płynie tu szybko, jak to w przełomie, w okolicach skały Lorelay jest najwęższa od samej Bazylei aż do Morza Północnego. Zatrzymujemy się naprzeciw tego liczącego ponad 130 metrów urwiska, by przypomnieć sobie popularną od czasów romantyzmu historię pięknej i nieszczęśliwie zakochanej Lorelay, która zdradzona przez kochanka rzuciła się w wodę, a teraz kusi swym śpiewem, doprowadzając do śmierci płynących rzeką rybaków.
Siąpi deszcz. Trochę mokrzy dojeżdżamy na camping w Trechtingshausen. Tuż nad nami wznoszą się na zboczu ruiny zamku. Skuszeni niezwykłym widokiem budowli rozświetlonej porannym słońcem wspinamy się ścieżką prowadzącą do zamku. Widok z jego murów na szeroki i majestatyczny Ren robi niezwykłe wrażenie. Takich zamków mijać będziemy jeszcze kilkanaście, bo szlak prowadzi u ich podnóża.
Za Bingen dolina powoli jednak się rozszerza. Jadąc wśród pól kukurydzy i przez niewielkie wioski, zbliżamy się do Moguncji (Mainz) – miasta Jana Gutenberga, a tutaj wąskie uliczki z ukwieconymi domami z muru pruskiego, pochodząca z XI w. piękna romańska katedra pw. św. Marcina i Stefana i dom mistrza Gutenberga. W barze na peryferiach Moguncji próbujemy tradycyjnych niemieckich kiełbasek, ale chyba nie jesteśmy miłośnikami wurstów. W Oppenheim promem przedostajemy się na drugi brzeg. Kilka razy gubimy nie najlepiej oznaczony szlak, wreszcie znów przemoczeni trafiamy na camping w okolicy Biebesheim.
Pod znakiem win reńskich
Wracamy na lewą stronę rzeki i tu już pozostaniemy do końca. W przeciwnym razie realizacja zamierzonej trasy stanęłaby pod wielkim znakiem zapytania. W Wormacji (Worms), której historia sięga czasów podbojów rzymskich, zaglądamy do XI-wiecznej synagogi, potem zmierzamy do późnoromańskiej Katedry św. Piotra. Jest monumentalna, mroczna, podobna nieco do tej z Moguncji, też z różowego piaskowca. A potem gubimy się w plątaninie ścieżek rowerowych. Powoli zmierzamy ku Ludwikshafen, ale nie da się trzymać Renu. Trasa odbija na zachód, łącząc się z innymi ścieżkami rowerowymi. Na wiele kilometrów przed miastem ciągną się zabudowania fabryczne i gigantyczne bocznice kolejowe. To chyba najmniej ciekawy odcinek całej naszej trasy, ale na szczęście nie brak tu campingów. No i przez cały dzień nie było deszczu!
Kilka godzin monotonii rekompensuje nam pobyt w Spirze (Speyer). Miasto jest cudownie wakacyjne, kolorowe i ukwiecone. Z jednej centrum zamyka brama miejska Altpörtel, z drugiej góruje nad nim największa na świecie katedra romańska pw. Najświętszej Marii Panny i św. Szczepana. Świątynia wygląda naprawdę imponująco – nawę główną tworzy 12 łuków wspartych na potężnych kolumnach, u jej szczytu roztacza się półokragłe podświetlone prezbiterium, a w krypcie, najstarszej części katedry, znajduje się pamiętająca jej początki chrzcielnica. Próbujemy poznać podstawowe fakty z historii miasta. Okazuje się, że Spira uznana została za kolebkę protestantyzmu, czego świadectwem jest pomnik Lutra przed neogotyckim Kościołem Pamięci. I jeszcze jedna praktyczna lekcja – punkty informacji turystycznej są w Niemczech zamknięte między godz. 12.00 a 14.00!
Pora na wina alzackie
Za Spirą wracamy nad Ren. Jedziemy wzdłuż wałów, jest zielono i malowniczo. Nie wiadomo kiedy przekraczamy granicę francuską. Po prostu nagle na tablicach informacyjnych zmienił się język. Na campingu w Munchhausen serdecznie wita nas jego gospodarz. O dziwo, zna kilka słów po polsku, których nauczył się dzięki swej przyjaciółce z Porąbki niedaleko Auschwitz. Do kolacji jeszcze wino reńskie. Kochamy Francję, to już nasza trzecia wyprawa rowerowa w tym kraju. (Poprzednie: Burgundia i dolina Loary i Francja od morza do morza)
Po porannym deszczu zmierzamy w stronę Strasburga. Program obowiązkowy to oczywiście zdjęcie przed gmachem Parlamentu Europejskiego, piękna gotycka Katedra Notre Dame, kształtem nieprzypominająca żadnej dotąd i Petite France. Mała Francja to dzielnica małych, krzywych domków o szachulcowej konstrukcji, sieci malowniczych kanałów, kwiatów i … tłumów ludzi, przez które trudno się przecisnąć z rowerami. Ale jest tak pięknie! Alzacja wita! Kontynuując naszą trasę „rowerem wzdłuż renu i mozeli” właśnie żegnamy się z Renem.
Odnajdujemy kanał Ren – Rodan i gładko wyjeżdżamy ze Strasburga. Jest to ostatnie miasto leżące nad Renem i tu kończymy pierwszą odsłonę naszej trasy „Rowerem wzdłuż Renu i Mozeli”.
W pobliżu campingu w Erstein trzeba się pilnować, bo to prawdziwa plątanina dróg wodnych. Tym, którzy nie znają Alzacji, polecamy drogę przez Selestat, Ribeauville i Riquewihr. My skróciliśmy i uprościliśmy trasę. Szlak rowerowy prowadzi wzdłuż starego, zarośniętego kanału na południe, a od skrzyżowania kolejnym kanałem do samego centrum Colmaru. Tutaj tłumy, które trudno opisać. Tysiące zachwyconych turystów z błyskiem w oku i aparatem w ręku. Malownicze ulice, kolorowe, ciasne uliczki, ukwiecone kanały…
Robimy zdjęcia jak wszyscy, ale trochę mamy dość, zwłaszcza że dla rowerów z sakwami wszędzie za ciasno. Bary i knajpki zajęte, ale pora lunchu już minęła, więc o zjedzeniu czegoś konkretnego nie ma co marzyć.
Uciekamy z miasta, rozsiadamy się na trawie, otwieramy wino, wyciągamy bułeczki i patrzymy na Wogezy. To już jutro. A dziś jeszcze Equisheim. Przed wieczorem docieramy na camping, gdzie wita nas tabliczka: komplet! Na szczęście pani z recepcji ze zrozumieniem patrzy na rowery z sakwami i wskazuje ostatni kawałek trawki. Szybko rozkładamy namioty i wyruszamy na spacer po mieście.
Equisheim to jedna z perełek Alzacji na szlaku winnym. Ulice mają tu stary układ architektoniczny w postaci koncentrycznych kół rozchodzących się od głównego placu. Po zatłoczonym Colmarze tu miła niespodzianka – jest pusto! Spacerujemy leniwie uliczkami, zmieniając kolejne kręgi. Zachwyca dosłownie wszystko. Dla nas to esencja Alzacji. Lokalny riesling w małej knajpce smakuje bosko. To zarazem nasze pożegnanie z reńską częścią wyprawy.
Wogezy i źródła Mozeli
Pierwotny plan zakładał, że kierując się na południe dojedziemy aż do Miluzy. Analizujemy mapę i zgodnie dokonujemy zmian. Zyskamy kilkadziesiąt kilometrów i pół dnia, kierując się wprost na Col de Busang – przełęcz w Wogezach, gdzie znajdują się źródła Mozeli. Trasa zatacza długie koło, co jednak pozwala uniknąć uciążliwych podjazdów. Z lewej strony rozciąga się Schwarzwald, z prawej roztaczają Wogezy. Jest zimno, trochę kropi i oczywiście wieje w twarz, ale tak mamy przecież od początku. W dodatku trasa prowadzi w pobliżu autostrady, więc z ulgą skręcamy za zachód. Jedziemy wzdłuż rzeki Thurn i docieramy do miasteczka Thann, a tu radosny festyn z alzackimi piosenkami przy akompaniamencie akordeonu. Brzmią one bardziej jak niemieckie niż francuskie, mamy okazję spróbować lokalnych ciast, jest wyborna kawa i wino do degustacji. Od Thann na dobre zaczynają się podjazdy, ale wcale nie tak uciążliwe. Pedałujemy bez wysiłku aż do Urbes, gdzie zaczyna się bezpośredni podjazd na Col de Busang. Tu już kończy się szlak rowerowy. Wprawdzie mapy Google wskazują jakąś ścieżkę, która ma nas doprowadzić na przełęcz, ale choć trzykrotnie próbujemy ją odnaleźć, to efekt jest zawsze ten sam – dość strome zbocze i żadnego odbicia, nawet dla pieszych. Pozostaje szosa, na szczęście o umiarkowanym natężeniu ruchu samochodowego.
Serpentynami pniemy się w górę, a wokół roztaczają się piękne panoramy. I ostatecznie okazuje się, że podjazd nie jest aż tak wymagający. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie na Col de Busang (731 m.) i zjeżdżamy w dół.
Do źródeł Mozeli mamy niecałe pół kilometra. Miejsce jest oznaczone, wybetonowane, z planem całej rzeki, która tutaj bierze swój początek. Mozela jest tu maleńką strużką, cieknie jak woda z butelki i wywołuje wzruszenie. By tu dotrzeć, pokonaliśmy prawie 600 km. Teraz tylko na camping w Saint Maurice sur Mozelle.
Rowerem wzdłuż Mozeli – część francuska
Możemy rozpocząć nową, mozelską odsłonę naszej trasy „Rowerem wzdłuż renu i Mozeli”. Część reńską naszego szlaku pokonywaliśmy w kierunku południowym, teraz odwracamy się na północ i północny zachód. Jedziemy w dół i z wiatrem. Cudownie.
Przez Remiremont do Espinal wiedzie nas mało ruchliwa droga publiczna. Zastanawiamy się nad francuskim fenomenem dróg rzecznych – tak blisko źródeł Mozela jest całkiem dużą rzeką, tuż obok niej prowadzi kanał, a w Espinal znajduje się port. Tutaj też, wzdłuż kanału, wiedzie malowniczy szlak rowerowy.
Dylemat dotyczący wyboru trasy: Nancy czy Toul, rozstrzygamy na rzecz tego drugiego, bo tak prowadzi Mozela, choć może Nancy byłoby atrakcyjniejsze. Z dala widać kształt imponującej katedry górującej nad miastem. Z bliska wygląda to zdecydowanie gorzej – świątynia jest piękna, ale bardzo zaniedbana, a jej bryła została obudowana małymi domkami i sklepikami.
Trasa kręci między rzeką, kanałem i rozlewiskami. Nawet Francuzi się gubią. Jazda wzdłuż kanału pozwala nam obserwować płynące tędy barki. Przez pół dnia ścigamy się z Wilhelminą. Długa na ponad 100 metrów musi przeprawić się przez śluzę, gdzie do betonowych ścian ma z każdej strony nie więcej niż 30 cm.
W Jouy-aux-Arches podziwiamy ruiny akweduktu wybudowanego przez Rzymian. Ze stu przęseł mostu liczącego 1125 m długości i 30 m wysokości pozostało kilkanaście. Wyrastają wprost ze znajdujących się tu przydomowych ogródków. Akwedukt o 22 km długości prowadził z zachodu na wschód i przesyłał wodę z gór w pobliże Metzu, a na jego końcu zbudowano pojemniki filtrujące. Jest monumentalny i zachwycający.
Jeszcze tylko kawałek i docieramy do Metzu. Szlak rowerowy przy kanale Mozeli prowadzi nas do samego centrum, tuż pod stare miasto. Przed wiekami był to jeden z ośrodków Galii. Cezarowi zawdzięczał łaźnie, akwedukt i amfiteatr na 25 tys. widzów. Katedra Saint-Étienne (św. Szczepana) zrobiła na nas piorunujące wrażenie. Gigantyczna nawa główna (trzecia co do wysokości we Francji), zdecydowanie niższe nawy boczne, witraże o powierzchni 6,5 tys. m2, a wśród nich te zaprojektowane przez Marca Chagalla, całość rozświetlona, ażurowa, mistyczna… A tuż obok jej murów mocna muzyka z pogranicza jazzu i rocka (próba przed wieczornym koncertem) i tłumy ludzi. Miasto tętni życiem. My ruszamy dalej.
Na camping w Thionville dojeżdżamy po 20.00, na bramie napis: „Zajęte”. Mamy szczęście, że pani z recepcji jeszcze nie wyszła do domu. Jest bardzo gadatliwa, choć wie, że nie rozumiemy ani słowa po francusku, ale też bardzo życzliwa. Umieszcza nas na kawałku trawy za biurem. A wieczorem cudowne chardonnay na rynku w Thionville.
Schengen i Luksemburg
Od kilku dni pogodę mamy bardzo słoneczną, ale noce są chłodne, a poranki wilgotne, co trochę utrudnia zwijanie namiotów. Wraz ze zmianą pogody odwrócił się też wiatr, jedziemy więc znów „pod prąd”. Chyba się już przyzwyczailiśmy. Granicę między Francją i Luksemburgiem przekraczamy jadąc lewym brzegiem rzeki. Dojeżdżamy do Schengen, gdzie w 1985 roku podpisano układ o zniesieniu kontroli na wewnętrznych granicach państw UE. Samo Schengen znajduje się na terenie Luksemburga, a porozumienie podpisano nie we wsi, ale na statku „Księżniczka Marie-Astrid” na Mozeli u zbiegu trzech granic – z Francją i Niemcami. Robimy pamiątkowe zdjęcia przy flagach państw członkowskich, rozsiadamy się na ławeczce i cieszymy z układu, zwłaszcza że podczas tego wyjazdu różne granice przekraczaliśmy już wielokrotnie.
Szlak rowerowy prowadzący przez Luksemburg jest taki sam jak ten francuski, camping w Grevenmacher też niewiele różni się od poprzednich. Tutaj jednak czeka nas szczególna atrakcja. Na zaproszenie koleżanki ze szkoły, choć nie widziałyśmy się szmat czasu od matury, jedziemy do stolicy Luksemburga, tym razem samochodem. Nasza przewodniczka opowiada o historii miasta, zwracając uwagę na te wydarzenia, które mają związek z jego charakterem. Podziwiamy panoramę Luksemburga przedzielonego głęboką doliną otoczoną umieszczonymi na wzgórzach fortyfikacjami. Przechodzimy obok Pałacu Sprawiedliwości, zjeżdżamy w dół gigantyczną windą zakończoną oszkloną platformą widokową, na której kręci się w głowie, na chwilę zatrzymujemy się obok luksusowo wyglądającej szkoły.
Gwarne ulice rozbrzmiewają głośnymi rozmowami i ostrymi dźwiękami muzyki klubowej. Ciepły wieczór kończymy serdeczną pogawędką przy fantastycznej kolacji. Absolutne zaskoczenie to próbka języka luksemburskiego, który w ostatnich latach stał się ponoć bardzo modny. Dla mieszkańców Luksemburga językami urzędowymi są francuski i niemiecki, znajomość luksemburskiego traktowana jest tu nieco hobbistycznie i należy do dobrego tonu.
Rowerem wzdłuż Mozeli – część niemiecka, czyli wina mozelskie
Niedaleko za Grevenmacher Mozela przestaje być rzeką graniczną i wpływa na teren Niemiec. Tu rozpoczyna się jej najbardziej popularny odcinek. Do Koblencji mamy ok. 160 km. Rzeka wcina się głęboko między wzgórza i majestatycznie płynie szerokimi zakolami. Wzdłuż niej rozsiane są niewielkie malownicze wsie, na zboczach górują gdzieniegdzie zamki. Wygodny szlak rowerowy wiedzie przede wszystkim wśród winnic.
Trewir (Trier) to pierwsze większe miasto na szlaku naszej niemieckiej części Mozeli, ponoć najstarsze w całych Niemczech. O ile na początku wydaje się podobne do innych, a na trasie mieliśmy ich przecież niemało, to centrum znowu zachwyca.
Po pierwsze Katedra św. Piotra – o tyle dziwna, że składa się z dwóch przylegających do siebie kościołów. Powstała na początku IV w. na polecenie cesarza Konstantyna oraz jego matki, św. Heleny i jest najstarszym kościołem biskupim w Niemczech. W katedrze znajdują się cenne relikwie, m.in. szata Jezusa, w której został ukrzyżowany. Zachwyca nas też stare miasto z imponującą rzymską bramą Porta Nigra. Po odpoczynku w Trewirze ruszamy do Trittenheim.
Drogą wśród winnic jedziemy prawym brzegiem przez Bernkastel-Kues, Wehlen, Beilstein. Mijamy ruiny monastyru z XII w., gdzie akurat trwają przygotowania do przyjęcia weselnego.
Winnice pną się tu po stromych zboczach tak wysoko, że nie możemy wyobrazić sobie, jak wygląda praca przy ich uprawie. Po rzece suną ogromne wycieczkowce. Trasa jest tak malownicza, a droga rowerowa wygodna, że trudno się dziwić popularności tego regionu wśród rowerzystów. Większość z nich korzysta już zresztą z rowerów elektrycznych.
Okoliczne skałki to świetny teren do pieszych wędrówek, ale na to nie mamy szans. Po drodze winiarnie, restauracje i sklepiki kuszą lokalnymi winami. Niestety ceny campingów znacząco wzrosły. W Brodenbach odnajdujemy camping oddalony kilkaset metrów od rzeki, ukryty wśród wzgórz, zupełnie jak w górach. To nasz ostatni nocleg.
Stąd do Koblencji trasa prowadzi niestety poboczem drogi publicznej. Po drugiej stronie widzimy nasz pierwszy camping. Byliśmy tam piętnaście dni temu. Przez Koblencję aż na sam Deutsches Eck dojeżdżamy już wygodną i dobrze oznaczoną ścieżką rowerową. Jesteśmy znów w punkcie połączenia Renu i Mozeli. Przed nami tylko kilka kilometrów do samochodu. Zamknęliśmy koło „rowerem wzdłuż Renu i Mozeli”, mając na licznikach prawie 1200 km. To najdłuższa z naszych wypraw. Z góry patrzy na nas Wilhelm I.
W pigułce:
- Trasa: Koblencja – Moguncja – Spira – Strasburg – Colmar – Col de Bussang – Toul – Metz – Schengen – Luksemburg – Trewir – Koblencja
- dystans – 1186 km,
- czas – 15 dni, sierpień
- rowery trekkingowe z tylnymi sakwami,
- noclegi – w namiocie na campingach (od 6 € do 13 € za osobę)
- promy na Renie – 2,5 € od osoby,
- wyżywienie – zakupy w marketach w cenach nieco wyższych od polskich; sporadycznie tanie obiady (sznycel, wurst) ok. 8 €, gotowanie w warunkach polowych na kuchence turystycznej, degustacja win w winnicach
- dojazd samochodem do Koblencji z rowerami na dachu
- więcej zdjęć na: https://photos.app.goo.gl/yzyAozJB5o1CH4d3A
mapy:
– Moselle River Trail 1:50000, wyd. bikeline (wersja w języku angielskim)
– Rhein Radweg 1:75000 , wyd. bikeline,
– Alsace, Lorraine mapa 1:200000, wyd. Michelin,
– przewodnik: Mike Wells, The Moselle Cycle Tour, wyd. Cicerone.
Pozdrawiam! Nad Mozelą jeździłem tylko w okolicach Bernkastel – Kues. Krajobrazy po prostu bajkowe, a wino chyba nigdzie tak dobrze mi nie smakowało. Alzację ciągle mam w planie, może już w przyszłym roku. Wasza wyprawa zaiste imponująca i bardzo pięknie i sugestywnie opisana. Brawo Maciaszki!
Z wielka przyjemnoscia przeczytalam opis Waszej ostatniej trasy. Super sugestywnie opisane, wspaniale zdjecia! Podziwiam Wasza wytrwalosc. Moze jeszcze raz spotkamy sie w Luxemburgu. Tutaj tez mozna spedzic wakacje na rowerze. Polecam super trasy!
Margot
Dzięki za ten opis i zdjęcia. Zrobiłem kiedyś pół tej trasy (wzdłuż Mozeli), ale muszę wrócić na resztę.