Julian Gozdowski mówi o nas: „Ci, którzy kroczą z godnością”. Wyniki tych, którzy mieszczą się w paru pierwszych setkach, to dla nas kosmos, a na tych, co otwierają listę z czterocyfrowym numerem, patrzymy z podziwem. Kiedy w Biegu Piastów, mając 55 lat na karku, startowałam po raz pierwszy i to od razu na dystansie 50 km, marzyłam tylko o tym, by go jakimś cudem ukończyć. Udało się zmieścić w limicie czasu. Rok później, gdy był 40. Bieg Piastów, byłam 12. od końca, co nie odebrało mi poczucia dumy i satysfakcji. Po rocznej przerwie spróbowałam ponownie. Bałam się nie dystansu i zmęczenia, ale mrozu, który trzeba będzie znosić przez wiele godzin. Na starcie wszystko toczyło się tak szybko, że zdążyłam tylko powtórzyć trzykrotnie: „I na co ci to było!”.
No więc ruszam! Ruszam i już po kilku minutach wiem, że ubrałam się zdecydowanie za ciepło. Pewnie nawet nie byłoby mi żal porzuconej koszulki, ale szkoda czasu na przebieranie się. Ponieważ jestem prawie na końcu, to wyprzedzają mnie nieliczni. Ja od czasu do czasu zostawiam kogoś za sobą. Aż do Orla pędzę (!) równym rytmem, bez ociągania, ale i nadmiernego wysiłku, by się nie spalić na pierwszych kilometrach. Jest dobrze. I przyjemnie.
Wolontariusze na punktach żywieniowych zagadują życzliwie. Herbatka smakuje wybornie, a wafelki… – czekałam na nie od poprzedniego biegu. Jednak przy tabliczce z 20. kilometrem mina mi rzednie – przecież jeszcze 30. Pierwszy kryzys? Tak! Tylko że ten kryzys będzie już trwał do samego końca, a z każdą dziesiątką okaże się coraz większy. Najgorzej jest na odcinku od 35. kilometra, gdzie mijają się oko w oko ci, którzy już zjeżdżają do Jakuszyc, i ci, którzy od Rozdroża pod Cichą Równią dopiero zaczną dziesięciokilometrową pętlę. Próbuję myśleć o malowniczych widokach, cieszyć się doskonale utrzymanym stanem śladów, ale coraz trudniej zdobyć się na sprężysty ruch, a ręce i nogi odmawiają współpracy. Już nawet nie kroczę z godnością, tylko zwyczajnie człapię. Niecierpliwie czekam na ostatnie zjazdy, ale nie przynoszą spodziewanej ulgi. Śnieg jest tępy i nawet w dół nie niesie. Na szczęście Polana Jakuszycka coraz bliżej, pojawiają się też kibice, którzy pełni entuzjazmu zachęcają do jazdy. Próbuję mocniej pracować rękami, przebieram nogami szybciej niż mogę, choć wygląda to pewnie dość żałośnie.
No i wreszcie meta. Ulga? Oczywiście. A do uczucia wzruszenia przed nikim się nie przyznam. Witają mnie synowie i kumple, którzy skończyli ten bieg dużo przede mną. Gratulują szczerze. Czas sprzed dwóch lat udało mi się poprawić o godzinę i minutę! 6.19!
Czy to w ogóle ma sens? Czy ta chwila satysfakcji warta jest takiego wysiłku? I czy te sześć godzin z okładem to wysiłek mniejszy niż tych, którzy trasę pokonali w czasie dwukrotnie krótszym? Dałam z siebie wszystko, no, prawie wszystko. Gdyby tak jeszcze urwać te 20 minut. Ale to już w kolejnym Biegu Piastów. Może trzeba zaprosić do współpracy instruktora? I pojeździć więcej niż 10 dni w sezonie. Ale do Jakuszyc daleko, a zimy w Wielkopolsce są dla zimowych sportów mało łaskawe, po prostu ich nie ma. Wbrew składanym sobie obietnicom, nie była to, mam nadzieję, ostatnia pięćdziesiątka. Spróbuję raz jeszcze. Znów uśmiechnięta i zadowolona będę „kroczyć z godnością” na szarym końcu.
Więcej zdjęć z imprezy Bieg Piastów 2018 tutaj