Kajakami na Mereczance – Litwa 2024

Gdyby opis wyprawy „Kajakami na Mereczance” powstawał na gorąco, w trakcie spływu, z pewnością wyglądałby zupełnie inaczej. Byłby bardziej emocjonalny, dramatyczny, pewnie ciekawszy. Zaledwie kilka dni wystarczyło, by nabrać dystansu do tamtych doświadczeń. Zmęczenie przeszło, ból ramion minął, ubrania wyschły, nikt już nie klnie pod nosem (albo i głośno!). Spływ Mereczanką pozostawił chyba niedosyt, bo nie udało się nam zrealizować planu w pełni i dopłynąć do końca. A rzeka jest tego warta! Nie były to „rodzinne wczasy w kajaku”, a raczej walka z naturą. Ta niestety sprzysięgła się przeciw nam. Zacznijmy jednak od początku.

Bystrzyny na rzece – nierzadki widok na Mereczance (fot. W. Wojciechowski)

Czas na Mereczankę

Od lat chwalimy spływy kajakowe na Litwie. Malownicze i czyste rzeki doskonale nadają się do uprawiania turystyki kajakowej. Dostępność miejsc biwakowych i brak tłumów to atuty, które doceni każdy, kto lubi tę formę kontaktu z naturą. Płynęliśmy Żejmianą, Kiewnią, Wilją i Dubissą. Naszą przygodę z Litwą zaczynaliśmy od Uły i Mereczanki. Ponieważ tę drugą znaliśmy tylko z dolnego odcinka, postanowiliśmy tym razem spenetrować ją na całej długości, oczywiście na terenie Litwy.

Mereczanka na pewno nie jest nudną rzeką

Na dobry początek

Rzeka licząca 206 km (215?) ma źródła na terenie Białorusi i wpada do Niemna w Mereczu. Od punktu startu w pobliżu Turgeli (Turgieliai) mamy do przepłynięcia ok. 175 km w ciągu tygodnia.  Adam, nasz tegoroczny komandor i guru, zapowiada, że „rzeki nie będzie trzeba oszczędzać”. Ruszamy spod mostu obok Turgieli wczesnym popołudniem – 18 osób i pies w czterech kanadyjkach i pięciu kajakach zapakowanych sprzętem biwakowym i przysmakami przygotowanymi w domu. Rzeka jest płytka, ale szybka, chwilami ma niemal górski charakter.

(fot. W. Wojciechowski)

Przeciskamy się pod resztkami zwalonego mostku, pokonujemy niewielkie spiętrzenia z kamieni. Liczne zakręty, bystrza i głazy zmuszają do ciągłej koncentracji, ale jest radośnie i bardzo wakacyjnie. Szczęściarze mają okazję obserwować latające nad wodą zimorodki.

„Kajakami na Mereczance” – już pierwszego dnia napotykaliśmy sporo przeszkód

Po 15 km dopływamy do Wilkiszek (Vilkiškes), wcześniej zresztą mijaliśmy kilka rozległych łąk doskonale nadających się na biwak. Prognozy pogody nie są dobre – ma padać, więc przyda się jakaś wiata z kawałkiem dachu. Miejsce okazuje się doskonale przygotowane i zadbane. Jest pochylnia do wodowania kajaków, duże pole namiotowe, stoły i trzy wiaty z kominkami. A wszystko to obok dworku z połowy XIX w. (o nim za chwilę). Teren wydaje się nieco podmokły, ale nic to. Wieczór spędzamy przy ognisku, ciesząc się doskonale rozpoczętym spływem. Odtąd każdego dnia towarzyszyć nam będą dowcipne felietony Stefanii Grodzieńskiej. Nie znacie? To poczytajcie!

Wiata na biwaku w Wilkiszkach

W dworku w Wilkiszkach

Prognozy pogody nie są dobre. Ma padać przez dwa dni, ale przecież to nie powód do zmartwień. Najwyżej przeczekamy! Potem się sprężymy i jakoś do Merecza się dopłynie! A może prognozy się nie sprawdzą? I tylko Adam patrzy zatroskany – ma być coraz gorzej! Będzie lało i wiało – ze stuprocentową pewnością wg prognozy Google! O północy zaczyna padać …i pada. Bardzo intensywnie. Wokół namiotów coraz więcej wody.

Buty przemoczone, ubrania wilgotne, aż dziw, że w czasie deszczu dzieci się nie nudzą! No, może trochę! Spędzamy dzień pod wiatą, gadamy, gra gitara, jemy duuuużo… Jest fajnie! Po południu deszcz wyraźnie ustępuje. I tylko Adam coraz bardziej zasępiony. Trzeba tu zostać, bo kolejnego dnia dach nad głową będzie nam bardzo potrzebny. No i dobrze byłoby przestawić namioty, te, które znajdują się blisko drzew. Przestawiamy!

No i zaczęło wiać. O północy! Szkwałom wiatru towarzyszył ogłuszający szum drzew. Ulewny deszcz walił o namioty. Kolejne uderzenia wichury przyginały je do ziemi. Przez całą noc nie zmrużyłam oka i tylko dzieciom nic nie było w stanie przerwać błogiego snu. A było czego się bać!. Kiedy przed świtem rozległ się hałas, który wzięłam za dźwięk toczącego się żeliwnego kociołka, wyszliśmy przed namioty. To nie kociołek, tylko pobliskie drzewo zwaliło się w poprzek parkowej alejki.

Armagedon na naszym polu biwakowym

Niedługo potem poleciało kilka kolejnych, jedno całkiem blisko wiaty z namiotem Tadeusza. Daszek od wiaty już nie wystarcza – nie ma gdzie się schować. Dramatycznie szukamy jakiegoś wyjścia – przewózki, jakiegoś ośrodka, noclegu pod dachem. Po drugiej stronie rzeki jest takie miejsce, ale jego właściciel raczej nas nie przyjmie. Z powodu zerwanej linii energetycznej nie ma prądu ani wody.

Rozwiązanie znajduje niezawodna w takich sytuacjach komandorka i komandorowa w jednej osobie. Wiewióra poznała kierownika dworku w Wilkiszkach, pana Józefa Nowickiego, który pospieszył z pomocą. I tu wreszcie czas na opis dworku, na którego terenie się znaleźliśmy.  

Zalane tereny obok pałacu

Drewniany dwór na kamiennej podmurówce założył w 1847 roku Wincenty Dmochowski. Kolejne pokolenia rodziny szczyciły się patriotycznymi tradycjami i zamiłowaniem do malarstwa. Po powstaniu styczniowym dwór przeszedł w ręce rosyjskie. Zainteresowanych historią tego rodu i miejsca odsyłam do artykułu na stronie „Dwory pogranicza”.

Dworek w Wilkiszkach

W czasach ZSRR dworek wykorzystywany był jako szkoła, ale potem szybko popadł w ruinę. Władze lokalne w ostatnich latach podjęły decyzję o jego odbudowie, ale dworu nie opuszcza jakieś fatum. Na dzień przed oficjalnym otwarciem pałacu i znajdującego się w nim Centrum Turystyki i Młodzieży w 2021 roku wybuchł pożar. Remont przedłużono o rok. Dworek dysponował 36 miejscami noclegowymi i salą konferencyjną, a korzystała z niego przede wszystkim młodzież szkolna, w tym również z Polski. Kolejny pożar zniszczył Wilkiszki w marcu tego roku. Teraz pałac czeka na fundusze pozwalające na kolejną odbudowę.

Nie da się przecenić wschodniej gościnności. Pracownicy dworku udostępnili nam rozległe pomieszczenia piwniczne. I choć nie mieliśmy wody ani prądu, to mogliśmy bezpiecznie schronić się przed nawałnicą. Gospodarz obiektu zawiózł nas do sklepu, by zrobić zakupy, zaopatrzył w koce, wodę pitną, termosy z kawą i herbatą. Panie ugotowały dla nas w domu wielki garnek zupy jarzynowej, a potem przywiozły jeszcze gorące ciasto z owocami. O jakiejkolwiek zapłacie nie było mowy. Przecież jesteśmy gośćmi!  

Głodni rzeki – znowu płyniemy

Zaczyna się czwarty dzień spływu, a my mamy zaledwie 15 km. Jednak w tych okolicznościach nie jest to powód do zmartwień. Wprawdzie jeszcze co chwila przelotnie pada, ale przebija się słońce i robi się zdecydowanie cieplej. Pakujemy mokry sprzęt i ruszamy. Po opadach poziom rzeki, która już wcześniej miała górski charakter, wzrósł o metr, a woda zdecydowanie przyspieszyła.

Na pierwszych kilometrach za Wilkiszkami rzeka pędzi tak, że jesteśmy pełni obaw o własne bezpieczeństwo. W tych warunkach każda przeszkoda wydaje się trudna. Zdjęć oczywiście nikt nie robi. Pojawiają się głosy, że trzeba się wycofać i przewieźć na niższy odcinek. Ale wtedy Mereczanka nieco zwalnia, za to zaczyna bardzo kręcić i tak bezpiecznie lądujemy przy moście w Jaszunach (Jašiunai). Ta duża wieś jest dobrym miejscem na szybkie zakupy, ale na bar i zwiedzanie dworku brakuje nam czasu.

Odpoczynek na trasie, pogoda wyraźnie się poprawiła
Mereczanka zaczyna ostro meandrować, co chwilę zawijając o 180 stopni (fot. W. Wojciechowski)

Rzeka silnie meandruje wśród trzcin i jest naprawdę głęboka. Raczej trudno przyspieszyć. Za mostem kolejowym wpływamy na teren Puszczy Rudnickiej, gdzie Mereczanka jest naprawdę wyjątkowo malownicza. Nie brakuje też miejsc na rozbicie namiotów.

Wydaje się, że przeszkody mamy już za sobą i właśnie wtedy ma miejsce pierwsza, na szczęście jedyna, wywrotka. Tomek kilka razy opowiadał, jak do niej doszło. Kajak zniosło na zakręcie prosto na krzaczory. Nagle z wody wyłonił się potwór o żółtych oczach. Wyciągnął łapę pokrytą zielonymi łuskami z brązowymi pazurami, łaps za kanadyjkę i pod wodę ją! Tomek zobaczył tylko brązową wodę nad sobą i koniec. A potem jeszcze akcja ratownicza, wyławianie rzeczy z wody i coś na rozgrzanie. Ktoś z miejscowych podarował ofiarom torbę ogórków.

Jak gotuje Gomółek, to zapewne będzie spaghetti

 Po 31 kilometrach znajdujemy nocleg na prawym brzegu blisko niewielkiej wsi Wakaryszki (Vakariškes), z której przynosimy wodę. Blisko obozowiska znajduje się zakład produkujący betonową kostkę. Poranne hałasy skutecznie wybiły nas ze snu, ale to nawet dobrze, bo przecież do Merecza ciągle daleko.

Żegnamy gasnący dzień …

Na rzece, której nie ma, czyli jak nie dać się wpuścić w kanał

Niespodzianek, które czekają nas przez najbliższe dni, nic nie zwiastuje. Rzeka bardzo kręci, podobnie jak poprzedniego dnia. Marzymy o dwudziestu metrach prostego. Zatrzymujemy się blisko mostu przed Rudnikami (Rudninkai), by zrobić zakupy, a potem dalej, zakole za zakolem, aż do kanału Papio, który w okolicy Białej Waki (Baltoji Voke) odchodzi od Mereczanki w kierunku Wilna, zabierając przeważającą część wody z rzeki. I tu zaczynają się nowe problemy.

Na cmentarzu w Rudnikach najwięcej jest polskich grobów
Poziom wody podniósł się o metr, rzeka meandruje po łąkach

Przygotowując się do spływu, zawsze szukamy opisów i informacji o rzece. Mieliśmy „Przewodnik dla kajakarzy. Mereczanka i Uła” Jana Kramka z 2004 roku. Ktoś powie: nieaktualny! Racja! Trafiliśmy na krótki plan spływu Mereczanką na stronie „Bajdarki”, Biura Turystyki Aktywnej w Surażu, które ma tę trasę w swojej ofercie.  Jak to możliwe, że organizatorzy zapraszają na trasę, którą się po prostu nie pływa. Opisy Mereczanki w Internecie to w zasadzie szlaki połączone z Ułą lub Šalčią. I ani jednego o odcinku od granicy z Białorusią. Ale tego, że płynąć się nie da, przy kanale Papio jeszcze nie wiedzieliśmy.

Adam jak zwykle zapewnia bezpieczne przejście przez przeszkodę

Walkę rozpoczynamy od przenoski przy zastawce o betonowych ścianach, której pokonanie to nie lada wyzwanie. Żeby to zrobić, trzeba wyładować bagaże, a potem stojąc w błocie po kolana zapakować na nowo kajaki. Rzeka jest bardzo wąska i zarośnięta, ale za to głęboka po ostatnich opadach. Łoziny, zwalone drzewa, trzciny, próg z betonu… płyniemy w tempie kilometr na godzinę i wolniej.

Upiorna przenoska przy kanale Papio

Kramek pisał, że jest płytko i że są przeszkody, ale łatwo je pokonać, a rzeka za brodem staje się jeszcze bardziej malownicza. Nic takiego! Bez piły i siekiery nie mielibyśmy żadnych szans. Walczymy o każdy metr – wideo . Jesteśmy brudni i podrapani, a kajaki wypełniają się kawałkami gałęzi, liśćmi, korą, pająkami… W pewnym momencie Mereczanka znika w trzcinowisku. Dopiero z brzegu udaje się określić, w którą stronę skręca. Przeciągamy się przez trzciny, kalecząc ręce po same łokcie.

Rozbijamy się na łące, ale wiemy, że kolejnego dnia trzeba wrócić na rzekę. Jedna z załóg nocuje oddzielnie – są z przodu, ale reszta nie jest w stanie do nich dopłynąć. Kobieta, od której bierzemy wodę, nie może się nadziwić. „Tu nikt nie pływał od wojny!” Ciekawe, o którą wojnę chodzi! „Macie szczęście, że akurat tak lało! Jest trochę wody!” Jakie szczęście? Gdyby nie było wody, nie pchalibyśmy się na ten odcinek rzeki, tylko zorganizowali jakąś przewózkę.

Od rana zmieniamy strategię. W każdym kajaku czy kanadyjce płynie tylko jedna osoba, reszta idzie piechotą. Najpierw to niecałe dwa kilometry (godzina walki) do miejsca, gdzie rozpoczyna się uregulowany odcinek Mereczanki, czyli po prostu kanał. Ale jaki kanał! Kręci trochę mniej, ale jest za to bardziej zarośnięty łozinami. Pierwszy kilometr to zdecydowanie najgorszy odcinek -. Przez godzinę pokonujemy 500 metrów. Po paru kilometrach znów trzciny- wideo2 i wideo3.

Kawałek przed mostem z autostradą A4 rzekę zasila dopływ ze stawów rybnych. I wreszcie jest normalnie – wiosła pracują, kajak płynie… Cud! Przez sześć godzin przepłynęliśmy 9 km. Korzystając z pomocy lokalnej wypożyczalni kajaków, przewozimy się na zorganizowany biwak koło wsi Walkinie (Valkininkai), co pozwala nam uniknąć ostatniego pełnego przeszkód odcinka Mereczanki. Dalej już tylko „wczasy rodzinne”.

Nasz biwak w Walkiniach
Walkinie – typowa litewska wieś – charakterystyczne, stare drewniane domki kryte eternitem

Tak miało być od początku

Ściągniecie kajaków na głęboką wodę po wysokiej skarpie trochę trwa, ale wreszcie ruszamy. Kawałek za biwakiem Mereczanka zostaje zasilona Šalčią, więc robi się zdecydowanie szersza, ale woda jest  cały czas czysta i zimna. Teraz to już „autostrada”. Na początku płynięcie utrudnia parę przeszkód w postaci zwalonych drzew, ale potem jest już całkiem łatwo.

Posuwamy się szybko i bez wysiłku, chwilami prawie 10 km/h. Szybko pokonujemy ponoć najpiękniejszy siedmiokilometrowy odcinek. Mijamy kilka spływów, bo tutaj kajakowanie jest bardzo popularne. Ale tłoku jak na polskich rzekach nie ma. Nie ma też śmieci!

Esta, uosobienie anielskiej cierpliwości, zaraz po Adamie

 

Nocleg wypada po 24 km, między Molukami i Bartelami ( Moliai, Barteliai) obok rozpadającej się kładki dla pieszych. Wbrew oczekiwaniom okazji do biwakowania wcale nie ma tu dużo. Strome brzegi i wysoki poziom wody bardzo utrudniają wyjście. Sporo tu miejsc zadbanych i wypielęgnowanych, lecz prywatnych, a nie chcieliśmy być intruzami.

Krzywy i bujający się mostek przy naszym biwaku
Ostatni taki wieczór na spływie
I ostatni taki świt (fot A. Kuc)

Za naszym biwakiem przez kilka kilometrów też dość trudno o miejsce na brzegu dla dziewięciu kajaków. Płyniemy przez rezerwat głazów narzutowych, jednak przy tym poziomie rzeki ledwie je widać pod powierzchnią. Po 23 km docieramy do Starych Oran (Senoji Varena) i tu czekamy na transport. Do Merecza pozostało 46 km. Przez te dwa ostatnie dni rzeka zachwyciła nas bezgranicznie. Chciałoby się płynąć dalej, jeszcze choć kilka kilometrów.  

W oczekiwaniu na busa leniwie spacerujemy po wsi. Stare Orany czasy świetności mają dawno za sobą. W średniowieczu była to posiadłość myśliwska księcia Witolda, a dwór znajdował się najpewniej u zbiegu Mereczanki i rzeki Varene. Dziś początki państwowości upamiętnia miejsce stylizowane na historyczne lapidarium zbudowane z głazów narzutowych.

Kiedy zbudowano kolej łączącą Warszawę z Petersburgiem, na południu zaczyna się prężnie rozwijać druga część Oran (Varena). W dwudziestoleciu oba miejsca rozdzieliła granica poprowadzona wzdłuż Mereczanki. Ulokowane po lewej stronie rzeki Orany należały do Polski, a Stare Orany po prawej do Litwy. Dziś Orany to 10-tysięczne miasto, a Stare Orany wieś licząca ok. 1000 mieszkańców, choć w 1930 r. działało tu ponad 30 sklepów. Odwiedzamy cmentarz żydowski, świadectwo licznej społeczności judaistycznej. Oglądamy zrujnowany dom rabina. W 1941 r. Niemcy zamordowali 831 Żydów z obu Varen, ale trudno znaleźć w internecie jakieś konkretne informacje.

Ostatnie chwile nad Mereczanką pozwalają po raz pierwszy spojrzeć na spływ z dystansem. Po dwóch dniach malowniczej rzeki negatywne emocje wyraźnie przygasły. Przepłynęliśmy 119 kilometrów. Pozostał niedosyt, bo przecież tyle jeszcze przed nami. Może trzeba wrócić za rok? Zwłaszcza że rzeka będzie zupełnie inna, gdy opadnie wysoka woda. Ale teraz jest jeszcze chwila na kolejny felieton Grodzieńskiej i wspólne zdjęcie.

Cała nasza ekipa na zakończenie spływu
Mapka spływu z zaznaczonymi noclegami

  • Mapkę spływu Google można zobaczyć tutaj
  • Zdjęcia ze spływu można znaleźć w albumie Google Kajakami na Mereczance
  • Jan Kramek, Mereczanka i Uła. Przewodnik dla kajakarzy, Pascal 2004
  • Korzystaliśmy z programu spływu ze strony bajdarka.pl
  • Zdjęcia: Mariola, Tomek, Adam K., Witek; filmiki: Ala

4 odpowiedzi do “Kajakami na Mereczance – Litwa 2024”

  1. Relacja jak zwykle super. Jak widać, lekko nie było, ale jak Was znam to pewnie stwierdzicie,
    że „im gorzej ,tym lepiej” i za jakiś czas zaczniecie planować następny spływ.
    Gratulacje za wytrwałość dla wszystkich uczestników spływu – Helena

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *