Zima roku 2019 bardzo nas rozpieściła, na biegówkach jeździliśmy dużo i często, o czym zresztą opowiadaliśmy na naszej stronie w poprzednich wpisach dotyczących biegówek z 2018 i 2019. Nic więc dziwnego, że miniony sezon rozbudził nasze nadzieje na rok kolejny. Wierzyliśmy, że tak jak poprzednio uda się rozpocząć zimę od intensywnego wyjazdu sylwestrowego i korzystać z każdej nadarzającej się okazji, a do tego wziąć udział nie w jednej, ale w dwóch wielkich imprezach – Biegu Piastów i Izerskiej Pięćdziesiątce, najpopularniejszym biegu w Czechach.
Jak to najczęściej w podobnych sytuacjach bywa, rzeczywistość okazała się zgoła odmienna. Po pierwsze, wyjazd sylwestrowy w ogóle nie wypalił (samo życie!). Pozostaliśmy na nizinach, a w sylwestrową noc podziwialiśmy gwiazdozbiór Oriona – bez szansy na biegówki oczywiście. Po drugie, nie udało się w styczniu ruszyć z Turku, zima w ogóle nie przypominała zimy, a na domiar złego Tomka dopadł półpasiec. Tymczasem nieodwołalnie zbliżał się termin Izerskiej Pięćdziesiątki, na którą zapisaliśmy się już kilka miesięcy wcześniej.
53. ČEZ JIzerská 50
W bieżącym roku przypadała 53 edycja tej imprezy. Jest ona związana z wyprawą czeskiej ekipy wspinaczy do Chile, której tragiczny finał zdarzył się 50 lat temu. Uczestnicy wyprawy, członkowie klubu sportowego z Liberca, przebiegli tę trasę po raz pierwszy w ramach treningu, na pomysł którego wpadli ponoć podczas przyjacielskich rozmów przy piwie. Losy wyprawy od początku układały się źle – najpierw „Praska Wiosna” w 1968 roku, potem problemy z otrzymaniem zgody władz Czechosłowacji na wyjazd (1970 r.), co akurat paradoksalnie jednemu z członków wyprawy uratowało życie, dalej problemy z ekwipunkiem wspinaczkowym, który nie dotarł samolotem do Limy, a nawet nieszczęśliwy wypadek i śmierć jednego ze wspinaczy już w Peru. Dramat dokonał się w kwietniu 1970, kiedy to podczas potężnego trzęsienia ziemi na obóz pod Huascaran zeszła kamienna lawina, powodując śmierć całej 15-osobowej ekipy. Rok później Izerska Pięćdziesiątka stała się formą upamiętnienia tej tragedii, przyciągając ogromną liczbę miłośników narciarstwa biegowego. I chyba nieco złośliwa natura próbowała organizatorom pokrzyżować plany.
Trasę znaliśmy z wcześniejszych wyjazdów, dystans nie raz udało się nam pokonać, tyle że zawsze była to raczej zabawa niż poważne wyzwanie. Noclegi też zarezerwowaliśmy z wielkim wyprzedzeniem. Podstawowym problemem był jednak brak śniegu. Organizacja zawodów stała pod znakiem zapytania. Śledziliśmy prognozy kilka razy dziennie, zastanawiając się, czy wyjazd ma jakikolwiek sens. Organizatorzy postanowili przygotować czterokilometrową pętlę, po której w sposób symboliczny miała się odbyć cała impreza. No i pojechaliśmy – chyba tylko po to, by odebrać pakiety startowe, zresztą w porównaniu z Biegiem Piastów bardzo mizerne, i zobaczyć, co z tego naszego wyjazdu wyniknie.
Wybraliśmy się w składzie nieco okrojonym: ja, Andrzej, Adaś i Ola, dla której była to w ogóle pierwsza pięćdziesiątka w całej „biegówkowej” karierze. Do Bedrichowa dotarliśmy w środę wieczorem. Cały stadion, gdzie rozpoczyna się i kończy bieg, był gigantyczną kałużą, z której gdzieniegdzie wystawały resztki rozmoczonego śniegu. Ale już następnego dnia za oknem była prawdziwie zimowa aura. Organizatorzy podjęli decyzję, że bieg odbędzie się na całej pięćdziesięciokilometrowej trasie.
To trochę szaleństwo, ale w czwartek po raz pierwszy w sezonie założyłam narty! Na trzy dni przed zawodami! Przebiegliśmy z Andrzejem 25 km i byłoby naprawdę świetnie, gdyby nie gigantyczny pęcherz na piecie, z którym wróciłam na kwaterę. Podobny odcinek w piątek tylko pogorszył sytuację – pięta zmieniła się w krwawą miazgę. Próbowałam jeszcze biegać w sobotę, ale marne 10 km było prawdziwą męką. Wydawało się, że niczego nie da się uratować. W niedzielę, na godzinę przed startem wyjęłam z buta wkładkę i okazało się, że boli trochę mniej. I pobiegłam. Zawsze przecież można się wycofać.
Stadion w Bedrichowie to nie Polana Jakuszycka. Przyzwyczajona do Biegu Piastów oczekiwałam czegoś podobnego, a tu start odbywa się w zdecydowanie mniej komfortowych warunkach, nie tak spektakularnie, w tłoku i chaosie. Za to uczestników o 2500 więcej. Przede mną na trasę ruszyło prawie 4 tys. biegaczy. Z założonych śladów nie zostało nic, a narty rozjeżdżały się na boki w śnieżnej mazi. W tłoku, wśród potężnych, wyrośniętych facetów ja ze swoja bardzo drobną posturą nie byłam w stanie wyprzedzić nikogo, za to inni przejeżdżali mi po nartach, blokowali ślady, zajeżdżali drogę. Nadzieja na to, że trasa rozluźni się po kilku kilometrach, okazała się bardzo złudna. Lepiej było dopiero przed samą metą.
Jeśli chodzi o biegówki, to jestem wielkim amatorem wśród amatorów, ale Izerską Pięćdziesiątkę ukończyłam. Startowałam z numerem 4278 (system wie, co robi, kiedy przydziela numery startowe) i ukończyłam ją na 4012 miejscu (na 4386 uczestników) z czasem 6 godz. 2 min. Debiutująca Ola była lepsza o 7 minut i 60 miejsc. A potem chwila radości na stadionie w Bedrichowie i powrót do domu. Tu też Bieg Piastów zwycięża z Izerską – ponieważ bieg główny na dystansie 50 km odbywa się zawsze w sobotę, to można wieczorem wspólnie świętować, mając w perspektywie niedzielę na powrót.
44. Bieg Piastów
Niecałe trzy tygodnie, jakie dzieliły nas od startu w Bedrichowie do tegorocznego Biegu Piastów, pozwoliły na to, by wyleczyć piętę. Tomek zregenerował się po półpaścu. Na kilka dni przed imprezą sytuacja ze śniegiem była równie tragiczna jak poprzednio i znów jakaś siłą wyższa zlitowała się nad miłośnikami biegówek tuż przed imprezą. Do Szklarskiej przyjechaliśmy w środę wieczorem, więc na rozjeżdżenie się pozostały zaledwie dwa dni. Ekipa odliczyła się lepiej niż na Izerskiej Pięćdziesiątce – do naszej czwórki dołączyli Tomek, Kaczor i Mikuś.
Choć był to mój piąty start, to trema okazała się niewiele mniejsza niż przed pierwszym. O ile ubiegłoroczny dodał skrzydeł, to aktualny uczył pokory. Od rana śnieg, wilgoć i bardzo silny wiatr. O warunkach takich jak ubiegłoroczne nawet nie było mowy, ale też wcale na to nie liczyliśmy. Do 15 km było dobrze, a potem za Orlem zmęczenie odbierało siły do walki z rozjechanymi śladami na kolejnych podbiegach. Zjazdy jak zawsze dziwnie krótkie i wcale nie tak szybkie, jak bym chciała. Podbieg na Bez Łaski to już tylko człapanie. Jeśli wcześniej wyrzekałam na skrócenie trasy do 42 km, to teraz myślałam o organizatorach z prawdziwą wdzięcznością.
Na linii mety byłam naprawdę szczęśliwa – po pierwsze ulga, że to już, po drugie, że znalazłam się wśród tych 1619 miłośników biegówek, którzy tę 50-kę ukończyli (1865 osób na liście startowej). A że na szarym końcu? Co tam! Lepiej już było – przed rokiem. W swojej kategorii wiekowej minęłam metę z czasem 5:10 jako piąta (na 11 bab), w open miałam 1429 miejsce, wśród kobiet 128. Ciekawe, że w całym biegu stratowało tylko 179 kobiet na 1440 mężczyzn. Tomka wyścignęłam o 5 sekund. Chyba dał mi na koniec fory. Fantastyczny wynik wykręcił Adaś – miał 3:36 i zajął 573 miejsce, a Ola wyprzedziła mnie o 10 minut.
Wieczorem okazja do żywiołowego dzielenia się wrażeniami i do świętowania.
Teraz mamy rok, by zapomnieć o zmęczeniu i zdecydować się na udział w kolejnym Biegu Piastów.