„Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki” – bolesnej banalności i oczywistości słów Heraklita doświadczyliśmy podczas spływu na Narwi. Od poprzedniego dzieliło nas dokładnie 20 lat. Tegoroczny miał być sentymentalnym powrotem, czyli powinno być równie dobrze, bo zapamiętaliśmy cudowną atmosferę tamtego czasu, ale lepiej, bo przecież „świat idzie naprzód” i wszystko zgodnie z prawem wiecznego rozwoju powinno zaskoczyć nas zmianami na lepsze. I kolejny banał: tutaj czas się zatrzymał! Ale w tym stwierdzeniu nie ma co doszukiwać się pozytywów. Narew nie była taka sama. To nie jest rzeka z naszych sentymentalnych mitów sprzed lat. I naprawdę „nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody”. Ale po kolei…
Spływ jak zawsze zaplanowaliśmy na przedłużony tydzień. Jest nas 18 osób – o 6 więcej niż przed 20 laty. Punktem startu podobnie jak wtedy mają być Gruszki nad Narewką. I choć dęby na polanie wyglądają równie imponująco, a wypielęgnowany teren jest wyposażony w dwie wielkie wiaty i miejsce na ognisko, to na drodze, która do niego prowadzi, stoi zakaz ruchu, a przez wysoki poziom wody dostępu do rzeki nie ma. Dodatkowo odstraszają nas liczne i wyjątkowo żarłoczne komary.
Decydujemy się na to, by ruszyć z przystani kajakowej w Narewce, czeka nas jeszcze tylko nocleg w pensjonacie w Gruszkach – z niespodzianką. Miejsce bardzo przyzwoite i w miarę przystępne miało niestety poważną wadę – wskutek awarii sieci wodociągowej było pozbawione wody. Właścicielka pensjonatu zapewniła nas, że to tylko chwilowe, potem okazało się, że potrwa dłużej, czyli wody nie ma i nie będzie… pani niestety nie ma żadnego kanistra, baniaka, wiadra czy choćby garnka, aby przywieźć trochę wody z rzeki, np. do spłukania toalety… przecież to nie nie jej wina… a w ogóle to nigdzie z nami nie pojedzie, jesteśmy zbyt hałaśliwi, myślała, że turyści i prosi o zachowanie ciszy nocnej… I tyle!
Ruszamy za mostem z przystani kajakowej w Narewce. Tutaj też korzystamy z parkingu i zostawiamy samochody na czas spływu. Kajaki zupełnie przyzwoite z firmy AS-TUR, ale chyba lepiej szukać bliżej, bo wypożyczalni jest w okolicach kilka. Poprzednio korzystaliśmy z wypożyczalni Marka Śleszyńskiego, autora przewodnika kajakowego „Polska północno-wschodnia”
Atmosfera przypomina tę sprzed 20 lat – świetnie się bawimy, jest upalnie, więc staramy się wykorzystywać okazje do kąpieli. Tych niestety wcale nie ma tak dużo, bo poziom wody wyjątkowo wysoki i brzegi niedostępne, a osiem kajaków i kanada potrzebują trochę miejsca do „zaparkowania”. Z miejscami biwakowymi też nie najlepiej – ostatecznie nocujemy na polu biwakowym „U Jerzego” w Rybakach, już na Narwi, z charakterystycznym barakiem tuż nad wodą. Pole jest dość duże, ale w stanie wiecznej budowy. Plus stanowi na pewno pitna woda, którą dowiózł nam gospodarz.
Po prawej stronie rzeki widać w oddali złote kopuły cerkwi. To Skit Świętych Antoniego i Teodozjusza Pieczerskich w Odrynkach. Korzystając z okazji, przechodzimy przez Narew po wąskiej i niepewnej kładce blisko biwaku i odwiedzamy to szczególne miejsce. Skit to pustelnia złożona z kilku obiektów, którą opiekuje się zaledwie trzech mnichów. Założył ją w 2009 roku z pomocą miejscowej ludności ojciec Gabriel, przełożony monastyru w Supraślu, zmarły przed trzema laty. Po pustelni, która zresztą pustelni w ogóle nie przypomina, oprowadza nas jeden z duchownych, opowiadając krótką historię tego miejsca, jedynego w Polsce, jeśli nie liczyć skitu żeńskiego w Holeszowie. Robi ono szczególne wrażenia, szczególnie prowadząca do niego z Odrynek długa, kilkusetmetrowa kładka ponad łąkami.
Płyniemy. Poziom wody bardzo wysoki, brzegi grząskie i podmokłe. Pokonujemy kolejne kilometry, gdzie dosłownie nie ma jak wyjść na brzeg. Krajobraz wyjątkowo monotonny – trzciny, trzciny, trzciny… Woda w rzece brązowa i mętna, wyraźnie zbiera zanieczyszczenia, wypłukując je z brzegów. Wchodzimy do niej z coraz większą niechęcią.
Po dłuższym przystanku w Narwi docieramy pod Puchły. Miejsce biwakowe już za wsią, którego lokalizację mapy potwierdzają niezbyt dokładnie, nie nadaje się do wykorzystania. Woda już wprawdzie opadła, ale teren jest podmokły, błotnisty i śmierdzący. Wracamy kilkaset metrów pod prąd na łąkę po prawej stronie rzeki. Dojście dla kajaków nie najlepsze, ale przynajmniej można rozbić namioty, a wieczorem jak zawsze posiedzieć przy ognisku.
Puchły pamiętamy z poprzedniego spływu. Też nocowaliśmy na łące. Jakiś dziadek przejęty naszym cygańskim życiem ulitował się nad dziećmi – przyniósł nam całą torbę ogórków i marchwi, a do tego paczki z zamrożoną zupą grochową, bo na pewno zjadłyby coś dobrego. Dzieci już dawno wyrosły, ale życzliwość i otwartość miejscowych ciągle zadziwia. Odwiedzamy piękną cerkiew w Puchłach, robimy spacer po wsi – to przecież samo serce Krainy Otwartych Okiennic, choć tych ozdobnych okien jakby mniej. To okolice, do których mamy wielki sentyment. Odwiedziliśmy je kiedyś również na rowerach – inna perspektywa i inne wrażenia. Polecam nasz wpis: Podlasie na rowerach i Suwalszczyzna
Na rzece niewiele się zmienia. Próbujemy rozpoznawać ptaki, bo oprócz bocianów oraz białych i siwych czapli są też drapieżniki. Poza tym trzciny, brudna woda i brak miejsc, by wygodnie wysiąść z kajaków. Kiedy więc trafiamy na piękne miejsce biwakowe na leśnym zakolu gdzieś między Koźlikami i Kaniukami, to bez wahania lądujemy na brzegu, mimo że pora jeszcze wczesna, a za nami niecałe 12 km.
. . .
Podczas wyprawy po wodę rozmawiamy z miejscowymi – skarżą się na zanieczyszczenie rzeki. Mówią o tym, że w Narwi jest przyducha, czyli niedostateczna ilość tlenu, a jedną z przyczyn tego stanu jest spuszczenie dużej ilości wody ze zbiornika Siemianówka. Rzeczywiście już od pewnego czasu towarzyszą nam śnięte ryby zalegające w trzcinach i na brzegu rzeki. Od tego momentu do końca spływu nikt z nas nie wchodzi do rzeki, choć trudno to sobie wyobrazić. Ale by nie było zbyt przygnębiająco, tego dnia czeka nas jeszcze gromadny spacer przez las do Koźlików, a tu skromny skansen i niewielka cerkiewka, zamknięta, ale i tak malownicza. No i oczywiście fajny wieczór przy ognisku, zachód słońca nad Narwią, odgłosy żurawi, potem gitara…
Kolejny nocleg koło Doktorców nie był już tak urokliwy. Rozbijamy się blisko mostu, ale boimy się, że przez kilka kolejnych kilometrów trudno będzie znaleźć cokolwiek innego, co zresztą okazało się prawdą. Na szczęście jest blisko do najbliższych zabudowań, więc bez trudu zaopatrujemy się w wodę. Jest też mały sklep. Przed dwudziestu laty naszą ulubioną zabawą było skakanie ze skarp do wody na bombę. Teraz nikt o tym nawet nie myśli – nie ma takich skarp, nie ma takiej wody…
Do Suraża dopływamy z wielkim wyczekiwaniem na jakąś odmianę. Wieże kościoła widać z daleka na tle ciemnych chmur. Tu trafiamy na pierwsze pole namiotowe z prawdziwego zdarzenia. Teren bardzo zadbany, z wiatami, przystrzyżoną trawką, przyzwoitymi toaletami i restauracją. Gospodarze pomyśleli o różnych potrzebach turystów przybywających do Suraża – są miejsca hotelowe, wypożyczalnia rowerów i kajaków, wydzielone miejsca dla kilku grup, a także bania, z której ochoczo korzystamy. Kiedyś zrobiliśmy sobie w Surażu dzień wolny, zwiedzaliśmy muzeum etnograficzne, przesiedzieliśmy popołudnie, gawędząc przy piwie. Teraz największą atrakcją okazało się zbiorowe moczenie w bani.
Od Suraża już tylko jeden dzień dzieli nas od rozlewisk Narwiańskiego Parku Narodowego. Nie bez trudu znajdujemy nocleg. Rozbijamy się w prywatnym lasku w Bokinach. Miejsce samo w sobie nie najgorsze, ale latryna straszna, a do tego stada niezliczonych much. Przez Bokiny prowadzi szlak turystyczny, ale wieś mimo nowych budynków wydaje się zapomniana – szkoła nie działa, a trasy komunikacyjne przechodzą z dala od niej. Dla części z nas to już ostatni wieczór na spływie.
Ostatni dzień to trasa przez rozlewiska do Kurowa, gdzie znajduje się siedziba Parku Narodowego. Oznaczona jest dość dobrze, więc nie ma ryzyka pobłądzenia, choć rzeczywiście trzeba trochę uważać. Na dłuższą przerwę zatrzymujemy się w Waniewie. Atrakcją jest oczywiście sklep, a w nim niezłe jagodzianki, ale polecam przede wszystkim kładkę prowadzącą na drugą stronę rozlewisk. Trasa wśród trzcin i bagnisk jest naprawdę malownicza, wzbogacona krótkimi promami i wieżyczkami widokowymi. Stąd już niedaleko do Kurowa, gdzie ruch turystyczny nieco większy. W miejscu wodowania kajaków sporo, więc trzeba szybko usunąć się na bok. Na polu biwakowym ludzi też niemało. Ci, którzy zostają jeszcze na tę jedną noc, decydują się powrócić do Suraża, a tam również tłoczno. Cóż, sobota.
I tak przepłynęliśmy odcinek z Narewki do Kurowa. Zgodnie ze wskazaniami Stravy zrobiliśmy 135 km, trochę mniej niż na poprzednim spływie, ale zapiski z roku 2001 wskazują na spore rozbieżności. Rzeka się raczej nie wydłużyła! Brudna woda i niedostatek pól biwakowych to wielkie minusy tego szlaku kajakowego. Ale równocześnie nie sposób przecenić wyjątkowego klimatu Podlasia. To serdeczność ludzi i spokojny rytm życia. A my wszyscy chyba nie najgorzej bawimy się w swoim gronie i to wydaje się najważniejsze.
I jeszcze bonus
Miało być tak:
Kiedyś Kaczor, wcale nie komandor, myślał, myślał i wymyślił! Teraz też myśli, ale pomysły już nie te!
Przewodniki i mapy, z których korzystaliśmy:
– Kajakiem po Podlasiu. Przewodnik kajakowy,
– Górna Narew i Narewka. Szlak kajakowy Gruszki – Wizna. Mapa turystyczna,
– Szlak wodny Narew. Mapa turystyczna. – szlakówka archiwalna z 1986r.
Zapraszam do obejrzenia pełniejszej dokumentacji fotograficznej:
– i moje
Z racji kontuzji kolana, siedzę uziemiona w domu. Oglądam jakiś nudny serial na Netflixie. Akcja toczy się w zachwycających Wogezach. Wpisuje w google nazwę gór i nieoczekiwanie wyskakuje Wasz blog…zachwycający! Pozdrawiam serdecznie z Gdańska.